Po co Ci dietetyk?

Dietetyk to taki dziwny zawód, że sami dietetycy nie zawsze wiedzą co i jak mają robić. Nikt nie trzyma nad nami kontroli, nikt nas prawnie nie uregulował, więc i nic nie stoi na przeszkodzie żeby każdy (dosłownie KAŻDY), kto wstając rano poczuje, że od dziś zostaje dietetykiem, dokładnie tak zrobił. I będzie to legalne.

Koniec snu

Załóżmy, że teraz to Ty budzisz się któregoś dnia z mocnym postanowieniem, że bierzesz się za siebie. Na co dzień czujesz się co prawda nieźle, no może poza tym, że czasami boli cię brzuch, a po każdym posiłku czujesz się, jakby w twoich jelitach mieszkało jakieś zwierzątko, radośnie budzące się do życia kiedy tylko skończysz posiłek (a ma gdzie mieszkać, bo spodnie z 32 zmieniłeś na 36 – i zupełnie nie wiesz kiedy). Dociera do ciebie, że wczorajsza pizza i browar to nie był dobry pomysł, chociaż w zasadzie to kiedyś po takim zestawie byłeś jak młody bóg. Wiek i proza życia też już powoli dają się we znaki, bo ilość obowiązków wzrosła, czasu mało, w ciągu dnia przysypiasz, a przecież poza pracą trzeba jeszcze trochę odpocząć. Sam nie wiesz, jak masz w tym wszystkim znaleźć czas na siłkę i dietkę, no ale coś trzeba zrobić. Tym bardziej że żona gdera, a i przed sąsiadką jakby  wstyd.

Pełen werwy i mocnego postanowienia zmiany szukasz dietetyka i trenera personalnego, najlepiej w jednym – bo taniej i lepiej. Na Instagramie obserwujesz kilku takich – sylwetki prima sort, zdjęcia posiłków wyglądają spoko, a zgodnie z opisami to też możesz tak wyglądać jak tylko się zgłosisz. No i namówili cię. Wybierasz tego z największą liczbą followersów, robisz przelew, czekasz tydzień, na maila dostajesz dietkę i plan treningowy, po promocji, za pół darmo, kolejna dietka za miesiąc też za darmo – no po prostu oferta jak telezakupów.

Dobry dietetyk, dobre początki

Zaczynasz. Informujesz żonę, kumpli, fejsbuczka, masz wrażenie że sąsiadka tez już wie – świat jest twój! Pierwsze parę dni idzie dobrze. Co prawda nigdy nie jadłeś 5 posiłków dziennie i w praktyce jest to średnio wygodne, do tego nienawidzisz ryżu (ale go jesz, bo dieto-trener kazał), nie masz parowaru (przepis zakładał, że masz) więc smażysz wszystko na oleju słonecznikowym jak do tej pory, a po tygodniu czujesz, że zwierzątko w twoim brzuchu jakby się bardziej ożywiło. Trening jako tako idzie – 3 razy w tygodniu po 1,5 godziny + cardio, po którym wracasz zmęczony, ale szczęśliwy, bo w końcu wziąłeś się za siebie. Trener też mówi że dobrze idzie (o ile odczytał wiadomość i odpisał). Waga wskazuje, że schudłeś półtora kilograma – no, dietka działa!

Mija 14 dni. Pomijasz czasem niektóre posiłki, bo akurat nie było jak ich przygotować. Zjadłeś coś na mieście, ale źle ci z tym, więc następnego dnia zjadasz tylko 4 – i stwierdzasz że tak ci wygodniej. Pytasz trenera, czy można zmienić na 4, ale odpowiedź brzmi NIE (o ile w ogóle dostajesz odpowiedź). No nic, ciśniesz dalej. W międzyczasie zaczynasz mieć takie wzdęcia, że po posiłkach brzuch wygląda na 9 miesiąc (z pięcioraczkami), twoje t-shirty xxl nie ukrywają tego najlepiej, czujesz że sąsiadka też to widzi. Żona się trochę nabija, chociaż tak naprawdę to w zasadzie ci współczuje. Zwłaszcza że zapłaciłeś za to 6 stów.

Nadal dobry dietetyk, ale pacjent zły

Kolejny tydzień to prawdziwa zagwozdka – 3 dniowy wyjazd w delegację, jedzenie w hotelu, siłowni brak. Pytasz znowu dieto-trenera co masz zrobić. On coś pisze o makro i apce na telefon, żebyś sobie ważył. A wieczorem trening FBW z masą ciała. No niby da się zrobić, ale jak ważyć jedzenie w hotelu? Więc jesz na oko, 3 posiłki w ciągu dnia. I dociera do ciebie, że od zawsze jesz 3 posiłki i to zdecydowanie pasowało ci najbardziej. Chcesz zrobić ten trening, ale kupujesz browar i oglądasz tv w hotelu, po jakimś czasie zapominając nawet o wyrzutach sumienia. Po powrocie z delegacji czujesz, że coś pękło i coraz mniej ci się chce. Piszesz o tym trenerowi, a on na to, że musisz dać z siebie 100%, 200%, że masz działać, nie odpuszczać. Ale jednak odpuszczasz, bo zaczyna cię to wszystko wkurzać. Może za jakiś czas spróbujesz znowu. A póki co – piwko i pizza, plus moralniak (ale tylko przez pierwszy tydzień).

Więc chodzi o to, że…

Historia zmyślona i profilaktycznie zaznaczam, że wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest czysto przypadkowe. Robię to, bo takich historii jest mnóstwo, a na jej przykładzie można by punkt po punkcie wskazywać, co poszło nie tak i czemu coś takiego w ogóle nie miało prawa się udać. No bo kto tu nie dał rady? Facet, który oddaje się w cudze ręce i naprawdę się stara, czy dietetyk dieto-trener, który obiecał mu nierealne efekty, przygotował plan bez jakiejkolwiek konsultacji i próbował narzucić coś, czego nie dało się zastosować w praktyce. W dodatku coś, co naszemu biedakowi zwyczajnie szkodziło.

Współpraca indywidualna – tutaj!

Wiesz już po co ci dietetyk? Właśnie dlatego, że podstawą naszej pracy jest dobre rozpoznanie, dogłębny wywiad i idealne wpasowanie się w czyjeś możliwości. Wierz mi, że nie ma rzeczy, której nie da się zastąpić albo zrobić, jeśli ktoś zna się na swojej pracy. W naturze występują niestety przypadki, w których pewne założenia się wykluczają (np. ktoś chce budować masę mięśniową, ale ma podagrę i alergię na białka mleka krowiego – nie może jeść mięsa, ryb i nabiału) – jak to powiedział mój znajomy – to właśnie w takich przypadkach dietetyk może się wykazać. Jadłospis (swoją drogą nie zawsze jest potrzebny, ale to już inna historia) ma być dla ciebie – a to znaczy, że twój sąsiad może się w nim kompletnie nie odnaleźć. Ważne żebyś ty umiał, żebyś nie czuł, że jesteś „na diecie”. Bo szczerze nie wyobrażam się innego scenariusza.

Rekomendowane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *